Bitwa o Warszawę
- Sebastian Bielski
- 1 kwi 2018
- 3 minut(y) czytania

3 miesiące ciężkiej orki na treningach. Jeden cel - wyrównać porachunki z półmaratonem i w końcu pobiec go na miarę możliwości i własnych ambicji. Ostatni półmaratoński start z ubiegłego roku w Szczecinie postanowiłem wyprzeć z pamięci i nie popełnić błędów z tamtych przygotowań. Trasa w Warszawie wszystko zweryfikowała, zaczynamy więc pierwszą część relacji ze startu w stolicy.
Nie będę się już rozpisywał stricte na temat samych przygotowań. Kto śledził uważnie, ten wie, że wszystko szło jak po grudzie, grudzień z powodu kontuzji spisany na straty. W zasadzie w styczniu przygotowania zaczęły się dla mnie od zera, ale postawionego sobie celu zmienić nie zamierzałem. Do Warszawy jechałem, żeby rozmienić barierę 80 min.
Wiary we własne możliwości i przekonania, że to się uda nabrałem na tydzień przed startem, kiedy w ramach naszej półmaratońskiej sztafety zrobiłem 10 km grubo poniżej 36min. To był dobry prognostyk. Do Warszawy przyjechałem dzień przed startem. Bezproblemowe dotarcie do Biura Zawodów na PGE Narodowym, sprawny odbiór pakietu i wizyta na stoisku Fundacji Dajemy Dzieciom Siłę, dla której zbierałem pieniążki w ramach zbiórki (wszystkim, którzy wpłaciili kolejny raz - dziękuję). Tutaj też miła niespodzianka, mimo że zebrana przeze mnie kwota nie była jakaś zawrotna, to na liście startowej każdy kto w ramach zbiórki zebrał ponad 350 zł był na liście startowej oznaczony wytłuszczonym drukiem. Przyznam szczerze, że to bardzo miły gest, ale jeszcze bardziej spotęgował u mnie stres przedstartowy, bo przecież nie mogłem nie dotrzymać słowa danego przy zakładaniu zbiórki. :)

W niedzielny poranek pobudka jeszce przed budzikiem. Spokojne ogarnięcie i ruszam w okolice Wisłostrady, gdzie był zlokalizowany start. Po raz kolejny nie zostawiłem dotarcia na start na ostatnią chwilę. Prawie pół godziny rozgrzewki i z jakimś 10-minutowym zapasem przeciskam się w okolice startu. Przed startem 'Sen o Warszawie', tradycyjne odliczanie i...
ZACZYNAMY!
Chyba pierwszy raz w życiu udało się nie dać porwać adrenalince i trzymać się założeń. Pierwszy kilometr wyszedł nieco poniżej 3'50''. Powoli przeciskam się do przodu, nieco zaskoczony ilością biegaczy, którzy ruszyli podobnym tempem. Minimalnie wyprzedzam jednego z zająców prowadzących na 1:20. Do 3 km z odpowiednim zapasem trzymam się przed całą grupką. Na 4 km, nieco zwolniłem, celowo dając się dogonić grupce, tutaj też wypadły 2 najwolniejsze (!) kilometry w całym biegu - oba po 3'51''. Docieramy do dosyć stromego podbiegu (w zasadzie to chyba jedynego poważnego na tej trasie). Na 5 km łapiemy międzyczas 19:03, czyli parę sekund za wolno, ale oczywistym jest, że nie ma co się podpalać i szarpać, zwłaszcza kiedy bieg ma 21 km z hakiem. Wtedy też tego nie wiem, ale za sobą mam najtrudniejszy fragment na całej trasie. Cały czas trzymam się pacemakera, który prowadzi nas niemal idealnie. Doskonale wie, kiedy przyspieszyć, a kiedy nieco zwolnić. Widać, że zna trasę doskonale. Do 10 km zerkam na zegarek tylko raz - na 7 km, który wychodzi tak jak trzeba - poniżej 3'50''. Mimo dosyć dużej ilości biegaczy, którzy również walczą o złamanie 1:20 nie ma w zasadzie problemu ze znalezieniem sobie miejsca. Trasa prowadzi praktycznie całą szerokością ulic, jest płasko, a mniejsze podbiegi są praktycznie niewyczuwalne. Komfort jest więc nieziemski, samopoczucie również jest całkiem niezłe. Przez moment nawet rozważam, czy aby na pewno w połowie skorzystać z przygotowanego wcześniej żelu Nutrenda. Póki co nie ma takiej potrzeby, jedynie słońce, które jeszcze rano nie było tak wyczuwalne, powoli daje w 'czajnik'. :) Nogi mam lekkie, praktycznie nie odczuwają tego tempa, na 10 km wpadamy z czasem poniżej 38 min., mój Garmin pokazuje 37:58, czyli jest delikatny zapas. Nie popadam jednak w hurraoptymizm, sierpniowy start w Szczecinie zweryfikował moje podejście do tego dystansu i wiem, że prawidzwe ściganie zacznie się dopiero w okolicach 15 km...
Tyle na dziś, więcej jutro. :)
Commenti