Bieg Urodzinowy, czyli zaskakujące otwarcie sezonu
- Sebastian Bielski
- 14 lut 2017
- 2 minut(y) czytania

Czas na mecie niedzielnego Biegu Urodzinowego w Gdyni zaskoczył mnie, ale i ucieszył jednocześnie. Nie spodziewałem się, że stać mnie już teraz na tak szybkie bieganie. W tym biegu było wszystko - od zaspanego startu, przez ogromny kryzys na 8 kilometrze, aż po euforię po minięciu mety, ale może po kolei.
Na Skwer Kościuszki, z którego startował niedzielny bieg jechałem z zamiarem - 'jak zrobię 38 min. z hakiem i urwę cokolwiek z życiówki, to będzie dobrze'. Od listopada pracowałem na treningach sumiennie, nie odpuszczałem ćwiczeń uzupełniających, czy rozciągania, którego szczerze nienawidzę, jednak pierwsze tak naprawdę szybkie treningi zacząłem mniej więcej w połowie stycznia, czyli jakoś niecały miesiąc przed niedzielnym biegiem. Nie było więc podstaw sądzić, że poprawię swój PB na dychę jakoś znacząco.
Co prawda czułem się świetnie, tydzień wcześniej (tj. 4 lutego w sobotę) zrobiłem 8 km dobiegu do Rumii i parkrun przebiegłem z niezłym samopoczuciem w czasie 18:24. To napawało mnie optymizmem i gdzieś tam po cichu mogłem liczyć, że stać mnie na dobry bieg.
Do swojej strefy startowej dopchałem się jakoś z zapasem 2 minut, jednak spiker zaskoczył mnie krzycząc po wystrzale, że startuje jednocześnie strefa czerwona (czyli elita) i żółta (czyli moja). Ruszyłem więc nieco rozkojarzony i przez pierwsze 2 km musiałem się przebijać przez nieco wolniej biegnących zawodników. Nie ułatwiała tego bardzo wąska trasa prowadząca przez Bulwar (tutaj organizatorzy się nie popisali, ale obiecali poprawę w kolejnym biegu). Dopiero po pierwszym podbiegu mogłem w miarę swobodnie i bez hamowania biec swoim tempem.
Po wybiegnięciu z Bulwaru rozpoczął się najfajniejszy i najprzyjemniejszy moment na trasie - bieg wzdłuż ul. Świętojańskiej praktycznie cały czas z górki, przy jednoczesnym dopingu licznych kibiców. Na 5 km zameldowałem się z międzyczasem 18:42 i w mojej głowie zrodziło się pytanie, czy będę w stanie utrzymać to tempo.
Niestety, na 6 km czekała nas pierwsza niemiła niespodzianka, czyli stromy podbieg pod wiadukt, ale jakoś się przemogłem i po pokonaniu go ruszyłem mocno z górki. Do 8 km wciąż biegło się nieźle, jednak gdy do mety zostały 2 km rozpoczął się poważny kryzys. Nogi robiły się coraz cięższe, kolejny podbieg i silnie wiejący wiatr. Zaczęła się prawdziwa walka o przetrwanie, nieco osłabłem i wyprzedziło mnie ze 3, 4 biegaczy, jednak gdy mój Garmin zakomunikował mi, że za mną już 9 km zebrałem się w sobie i spiąłem się, żeby utrzymać do mety swoje tempo, po wbiegnięciu na ostatnią prostą widziałem już tylko zegar wskazujący 37:xx, przyspieszyłem delikatnie na ostatnich metrach i wpadłem na metę z czasem 37:39. Radość, niedosyt i zaskoczenie, nie mam pojęcia, które uczucie bardziej dominowało. :) Październikowa życiówka z mojego rodzinnego Nowogardu została poprawiona o prawie półtorej minuty. To ogromny przeskok w tak małym odstępie czasu. Wygląda na to, że treningi przynoszą efekty - regularność, optymalna ilość kilometrów (55-60 tygodniowo) i nieco rozsądniejsze podejście, aniżeli jeszcze rok temu, wszystkie te czynniki wskazują na to, że zmierzam w dobrym kierunku. Pozostaje więc mieć nadzieję, że w marcu w tym samym miejscu zamelduję się z nową życiówką, ale tym razem w półmaratonie. Trzymajcie kciuki!
fot. Ak-ska Photo
Comments